Inercja

with Brak komentarzy

Czy nie pisałam ostatnio o białym całunie na rudych lokach Jesieni?
Bardzo proszę, poniżej świadectwo wczesnego w tym roku umierania Rudowłosej…
Zdarzyło mi się w niedzielny poranek jechać w tych pięknych okolicznościach przyrody… do pracy.
W oślepiającym słońcu z pokrytych siwym nalotem drzew opadały cicho i ciężko na drogę całe tony liści. Zupełnie, jak w jakimś filmie katastroficznym z gatunku zawirowań atmosferycznych – mróz zamienia otoczenie w kruchą i sztywną koronkę, wszystko sypie się od podmuchu wiatru.
I przez całą drogę zastanawiałam się, czemu ktoś wyprowadził krowy na zamarzniętą i oszroniałą łąkę…

Tak jakoś nagle zrobiło się listopadowo – ciemne poranki schodzą na przeszukiwaniu szaf, w których śpią ciepłe buty, czapki i kurtki.
Nie miałam przez ostatnie dni czasu ani siły zastanawiać się, na co jeszcze czekam w tym roku. Zostały tylko 72 dni, jak się wczoraj okazało…
Bo wczoraj wreszcie mogłam zwolnić po szaleńczym tempie w pracy, po nerwowych dniach okupionych przeziębieniem, migreną i stresem.

Wieczorna mżawka rozmyła światła miasta, wiatr ściga się z nielicznymi biegaczami – para po 30-tce z dużym psem na smyczy, dwie dziewczyny, jednakowo odziane i paplające podczas przebieżki, wysoki chłopak, który właśnie dostał sms-a i zatrzymał się przy ławce, z szerokim uśmiechem na widok wiadomości…
Deszcz pokrył wilgocią chodnik, spływa po policzkach, unosi się mgłą nad wodą.
Idzie ku Pełni. Trzy, dwa, jeden. Znów.

Leave a Reply