Bazyli

with Brak komentarzy

Czerwcowe upalne popołudnie na Podlasiu. Za mną cztery kilometry pylistej szutrowej drogi od ostatniego domostwa mijanej wsi.
Nie jestem pewna, czy aby nie pogubiłam się… Nie, jest wreszcie kierunkowskaz. Pierwsze krzyże wotywne – pochylone, nisko kłaniają się wjeżdżającym.
Soce w gminie Narew. Jedna z nielicznych wsi ze starym brukiem zamiast asfaltu – i z dwiema głównymi drogami, idącymi równolegle – leniwie płynąca Rudnia podzieliła pola i łąki sprawiedliwie na dwie części.
I w którą drogę skierować się pierwej? W lewo, od serca.
Jakoś głupio jechać przez Soce autem. Nie pasuje. Samochód zostaje pod starą lipą. Mijając jedno z gospodarstw widzę przy szopie starszego jegomościa podpierającego się dziwnymi kulami.
Oj, byłby z niego dobry model do portretów. Ale jak tu zagadać?…
Kiedy wracam po auto, jegomość próbuje otworzyć furtkę, trzymając te kule i kosz wyładowany drewnem. Trach! Wszystko się wysypuje, tarasując furtkę. Staruszek trochę bezradnie popatruje na koszyk. No to skoczyłam, raz-dwa załadowałam drwa do kosz i pytam, gdzie to zanieść. Ano, dom jest na przeciwko drogi. Od słowa do słowa, znajomość rozpoczęta. Zostawiłam pana z drewnem na ganku obiecując, że za kwadrans będę z powrotem – i czekał na mnie na ławeczce pod płotem, najwidoczniej spragniony towarzystwa do rozmowy.
Tym razem od razu zapytałam o imię – resztę opowiedział już sam.
-Bazyli jestem. Po białorusku Wasilij. Dziewindziesiąt cztery lata – pan Bazyli z dumą pręży się jak młodzik – ale wzrok mam taki, że żadnych okularów nie trzeba!
Pytam, czy mogę mu zrobić kilka zdjęć.
– Czemu nie? Tu już różne przyjeżdżali, były takie dziewczyny ze szkoły – artystki… to tak mnie obskoczyły, zdjęć narobiły, śmiały się, wycałowały na koniec i wyściskały!…
Pan Bazyli zaczyna się rozkręcać, uszczęśliwiony, że ktoś słucha.
– I tak pan tu sam mieszka?
– Ano, żona była, ale umarła…
– A dzieci pan jakieś ma?
– A bo to trudno dzieci mieć? – wzrusza ramionami i śmieje się filuternie pan Bazyli – Są synowie, ale nie tutej…
I nagle zaczyna opowiadać o swoich młodzieńczych losach, o okupacji, która chyba nie dała mu się mocno we znaki, bo robotę miał u Niemca i głodny nie chodził, potem o końcu wojny i sowietach zaprowadzających nowe rządy. Opowiadał z humorem, z coraz większym zapałem, błyskając tymi niebieskimi oczami, zapewne na wspomnienie młodych lat ubyło mu na duszy ze trzy dychy…
Chyba mógłby tak gadać do wieczora – a ja musiałam jechać dalej. Aż żal mu było przerywać – taka twarz, taka mimika…