Ledwie sierpniowe promienie słońca osuszyły perełki rosy na źdźbłach trawy, rozgrzana łąka za płotem ożyła, podobnie jak mój osobisty mały malinowy chruśniak. Postanowiłam sprawdzić zasadność powiedzenia „pracowita jak pszczółka” i powiem Wam… powiem Wam, że te małe cholery tak zapieprzają po tych malinowych kwiatkach, że nawet ostrości człowiek nie zdąży złapać, a ich już nie ma, już zapylają następne… Niech zapylają, będzie sok malinowy na zimę. Ech, gdybyśmy tak wszyscy mieli połowę tego zapału do pracy, co one…
Motyle też się gdzieś spieszą – aczkolwiek odnoszę wrażenie, że nie ma to nic wspólnego z pracowitością.
Te barwne trzpiotki uprawiają motyli clubbing: od knajpy do knajpy. Cupnie toto na brzeżku kwiatka, wybrawszy co bardziej kolorowy, siorbnie słomką ryjka łyk modżajto,
zakręci się zalotnie w powietrzu i spada do innego baru.
Nie to, co mój wierny pies. Szanciocha smaży swoją czarną sierść na słońcu (czy psy dostają udaru?) i nawet nie mrugnie okiem.
Wzbiera gdzieś we mnie potrzeba napisania się jakiegoś obszerniejszego, aczkolwiek pragnienie to jeszcze się nie zwerbalizowało. Tętni gdzieś pod skórą narastającym rytmem, przysypia zagłuszone codziennym zmęczeniem, jak wirus, który szuka w organiźmie jakiejś furtki. Jak febra, której cykliczne nawroty są nie do wyleczenia.