Między wschodem a zachodem

with Brak komentarzy

Jak zwykle, ostatnie dwa miesiące roku bywają dla mnie spiętrzeniem zajęć i spraw do zorganizowania.
Czy mogłabym się spodziewać, że w tym roku będzie inaczej? Zwłaszcza, gdy trzy razy w tygodniu jeżdżę po pracy do szkoły…
Ostatnie liście spadają z drzew, poranki z mglistych zmieniają się w mroźne.
W zeszłą sobotę wybrałam się w moje wioskowe okolice kontemplować mgłę o wschodzie słońca.
A potem o zachodzie.
W różowiejących sennych oparach wszystko wydaje się inne niż jest. Niewyraźne kontury sugerujące stare szopy w zagrodzie okazują się stertami nowego porothermu,
gdy wzejdzie słońce. Tajemnicze szumy i pukania w lesie to nic więcej jak kapanie na ściółkę skraplającego się szronu.
Na skraju wsi, gdzie zatrzymałam auto, spotkałam liczną kocią gromadkę, która w te pędy przybiegła ogrzać się pod silnikiem i na masce.
Jestem przekonana, że wśród nich była najbliższa rodzina naszej Kotylii, która, jak wiadomo, przybłąkała się do nas w zaawansowanej ciąży. Z pewnością przyszła gdzieś
z okolic. Biało-czarna kotka z fotografii jest dokładną kopią naszej nieodżałowanej Grubej. Aż się rozkleiłam na wspomnienie…
I tyle, jeśli chodzi o moją ostatnią aktywność fotograficzną. W archiwum cicho skomle Zgierz mój rodzinny, a pod nim cieniutko popiskują porzucone w połowie wrocławskie fotki. Trudno. Zima idzie, jeszcze się znajdzie jakiś wolny, długi wieczór na opowieść…