Rześki, słoneczny poranek niedzielny.
Pierwszy cieplejszy weekend od długiego czasu, po kilku miesiącach zimy.
Słońce naprawdę przygrzewa, wiatr ustał, a Matka Ziemia, zrzuciwszy pośpiesznie przybrudzony, niegdyś biały płaszcz, wystawia swoje bujne kształty okryte zrudziałą, wełnianą suknią traw na dotyk ciepłych, budzących do życia muśnięć.
W taki poranek wielu z nas budzi się wcześniej niż zwykle i postanawia spędzić go nareszcie poza czterema ścianami własnego domu czy mieszkania.
Wczoraj połowa naszej krajowej populacji wyległa na powietrze, już to ciągnąc do lokalnych centrów handlowych, niczym do kościoła na mszę, już to odwiedzając najbardziej utwardzone, więc najmniej ubłocone szlaki spacerowe, w obu przypadkach kończąc przedwiosenną eskapadę w jakimś przybytku gastronomicznym. Bowiem żołądki wiosny jeszcze nie poczuły i domagają się swojej porcji paszy, rozbestwione przez zimowe, kilkumiesięczne futrowanie.
Wierni zmierzający do tych prawdziwych kościołów prostowali grzbiety w lżejszym odzieniu, wolni od ciężkich futer i płaszczy z karakułowym kołnierzem, moherowe korony zostawiwszy w szafach pełnych oparów naftaliny.
Osiedlowa młodzież zupełnie pojechała po bandzie – boiska i skwery zapełniły się przyszłymi gwiazdami futbolu i koszykówki odzianymi jedynie w szorty i koszulki…
My również postanowiliśmy wypełznąć na dwór wcześnie rano i wybraliśmy się na giełdę samochodów
i szmiry wszelakiej w poszukiwaniu starociowych skarbów.
Nie przewidzieliśmy, że na pomysł odwiedzenia giełdy wpadnie pół Trójmiasta i okolic, na szczęście pojechaliśmy na tyle wcześnie, że ominęły nas korki do wjazdu (czego nie da się, niestety powiedzieć
o wyjazdowych w porze późnoobiadowej).
Nie cierpię przedzierać się przez tłumy żądnej taniochy i okazji tłuszczy ludzkiej, więc zacisnąwszy zęby parłam naprzód, każdej klamociarni poświęcając tylko tyle uwagi, ile potrzeba było na skanowanie okiem zawartości pudeł lub rozłożonych plandek.
Dokonałam przy tym paru ciekawych obserwacji w temacie psychologii targowiska…
Nauczyłam się rozpoznawać i omijać zawodowych handlarzy starociami, którzy z braku prawdziwych okazów sprzed wieków oferują wystawkowe holendersko-niemieckie resztki z lat 80-tych, żądając za nie sum z kosmosu.
Owi specjaliści tworzą na giełdzie salon towarzyski, rozsiadając się na sprzedawanych fotelach typu wczesne rokokoko i sącząc kawę z termosów opowiadają schrypniętymi głosami o swoich transakcjach na allegro albo wczorajszych imieninach teściowej. Klienta pytającego o cenę szacują wzrokiem od stóp w ubłoconych butach po czubek głowy, zatrzymując wzrok na ewentualnych oznakach zamożności w postaci złotej biżuterii, po czym rzucają lekkim tonem ciężką kwotę, dodając, że towar wart jest dużo więcej, ale oni chcą już się go pozbyć i zwinąć się stąd. Po czym siedzą tam do zamknięcia giełdy. A młody pan, który przywiózł w kartonach wszystko, co wygarnął z kolejnego babcinego strychu, rozmawia uprzejmie z nabywcami, uśmiecha się, rozpoznając stałych bywalców na starociowych polowaniach i… sprzedaje. Cały czas sprzedaje, klamoty po kilka złotych, tu obniżając cenę za „hurt”, tam dorzucając jakiś drobiazg gratis.
Po dwóch godzinach handlu pakuje na wpół puste pudła do auta i kilkaset złotych do kieszeni. A parunastu amatorów starociowych okazji cieszy swe oczy upolowanym złomem metalowo-drewniano-szklanym,
już planując jak się toto przemaluje i gdzie postawi…
W tej ostatnie grupie znalazłam się i ja, po powrocie do domu rozstawiwszy łupy na stoliku i kontemplując ich kształty przy filiżance kawy, w towarzystwie dwóch kotów, jak zwykle obwąchujących ciekawie zakupy i włażących do każdego pudełka, koszyka czy miski.
Teraz tylko muszę wyczyścić skarby, ewentualnie jakiś lifting im zrobić i znaleźć dla nich miejsce w ich nowym życiu…
Leave a Reply
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.