Sentyment do pewnych miejsc

with Brak komentarzy

Pamięć dziecka jest czysta, śnieżnobiała bibułka – najbardziej nasiąka tym, czego doświadcza świadomie po raz pierwszy. Wszystkie smaki, zapachy, obrazy z najwcześniejszych lat nosimy w pamięci przez całe życie i niezależnie od tego, ile nowych doznań przyszło lub przyjdzie nam przeżyć, te pierwsze zawsze będą niedoścignione, doskonałe. Bo były pierwsze – bez porównań, bez oceny.
Bywa, że szukamy ich śladów w dorosłym życiu i nierzadko rozczarowuje nas odczucie, jakie towarzyszy ponownemu doświadczaniu – po latach. Widoki nie wydają się takie porywające, jak kiedyś, poczucie smaku już inne, a może dzisiejsze produkty już nie te same… Najtrwalsze w pamięci i budzące lawinę skojarzeń są zapachy, czasem dźwięki. Czy nie doświadczacie co roku przy okazji Świąt wrażeń przywołujących Wasze dzieciństwo? Ja – nie dosyć, że zdarza mi się doświadczać, to jeszcze świadomie je rozbudzam. Jest kilka takich, które trudno odtworzyć – na przykład dziwny, nieco naftalinowy zapach stareńkich ozdób choinkowych mojej prababci. Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu były sztuczne choinki, nie mam pojęcia, czemu – może taka peerelowska moda była – wszyscy mieli trwałe, praktyczne, nylonowe choinki przypominające szczotki do butelek. Żywe choinki widziałam w kościele i u koleżanki, której rodzina sprowadziła się ze wsi razem z tradycją przynoszenia choinki z lasu i ubierania jej dopiero w Wigilię. Nie pamiętam w ogóle żywych choinek sprzedawanych na rynku – ludzie po prostu wycinali choinki z lasu, czając się przed leśniczym. A u nas nawet prababcia miała sztuczną choinkę. Zawsze ubieraliśmy najpierw naszą, a na końcu tę babciną – i dopiero wtedy, gdy otworzyłam pożółkłe ze starości pudełka i wyciągnęłam bezużyteczne, śliczne lichtarzyki do świeczek choinkowych, anielskie włosy sprzed trzydziestu lat i ręcznie malowane pojedyncze bombki z szklanym oczkiem pośrodku – wtedy czułam zapach prawdziwych Świąt. Nie do odtworzenia już dziś, niestety.
Nie do odtworzenia jest też zapach nagrzanej kliszy w projektorze Ania, który dostałam pod choinkę razem w kompletem cudnych bajek – i te bajki oglądaliśmy podczas Świąt w moim pokoju, na prześcieradle rozwieszonym na szafie.
Są też zapachy, które staram się co roku odnawiać, choć z niemałym wysiłkiem i niezbędną pomocą rodziny z Polski centralnej – na przykład pierogi z kapustą i grzybami w moim domu rodzinnym robiło się zawsze na ciemnym, wiejskim oleju rzepakowym, którego na Kaszubach niegdzie nie można kupić – co ja się nachodziłam po rynkach i bazarkach, pytając wiejskie babki sprzedające drób i śmietanę, czy nie maja takiego oleju. Nikt nawet nie słyszał. A w Zgierzu i okolicach owszem – co roku przed świętami Mama kupuje taki własnorobny olej we flaszkach po wódce. Ten olej daje taki szczególny smak i zapach.. niby nic, ale świąteczne pierogi czy ryby odsmażane na zwykłym oleju są do bani po prostu! Dodam, że o żadnej innej porze roku takie pierogi wcale by nam nie smakowały zapewne. To jest właśnie to połączenie, które decyduje o wyjątkowości tego świątecznego czasu.
I jeszcze zapach jabłek i pomarańczy – choć dziś wydaje się sprawa banalną – w moim wczesnym dzieciństwie pomarańcze i banany widywano w sklepach tylko na święta. Pamiętam, jak wklejałam do albumu, pomiędzy zdjęcia rodziców, nalepki z owoców z napisem Chiquita – znałam już litery i z dumą odczytywałam: „Higujta”
A pomarańcze i jabłka zawsze najbardziej pachniały w paczkach pod choinką – bo kiedyś tradycyjnie do każdego prezentu pakowano czekoladę, owoce, orzechy – w całości, rzecz jasna. Niedawno z sentymentu za Świętami lat dziecinnych nabyłam na allegro starego dziadka do orzechów, jako żywo przypominającego tego sprzed lat. Ale jakoś nędznie działa :-/
Skromne, ale magiczne Święta peerelowskie kojarzą mi się też z kartkami pocztowymi – był taki szczególny rodzaj, gdzie na tle malowanych widoczków zasypanej śniegiem wioski i kościółka widniały nuty i słowa kolęd – z nich właśnie nauczyłam się grać na drewnianym flecie te najpopularniejsze…
Wracając do miejsc, które darzy się niewytłumaczalnym sentymentem, związanym z tymi najwcześniejszymi latami – poniżej kilkanaście fotek z mojego rodzinnego Zgierza – niby nic, ale to takie właśnie sentymentalne widoczki i miejsca.
Stare podwórko na Sieradzkiej, gdzie wychowała się moja Mama i gdzie ja spędziłam pierwsze dwa lata, ciasne uliczki wokół fary, staw miejski z pomostami kajakowymi i zabytkową śluzą, obok której bałam się przechodzić, wreszcie bliskie okolice domu – stawy na Malince…
Nie mam jak powielić obrazów ze Świąt zapamiętanych w dzieciństwie – w erze migających chińskich świecidełek z pozytywką nikt nie doceniłby uroku kolorowych, dużych światełek, widzianych w podłużnych oknach starych kamieniczek, i w niskich okienkach drewnianych domów, których nieszczelności przykrywano między szybami grubą warstwą waty udającej śnieg, a nieudawany mróz malował na szybkach iskrzące się liście szronu. Nie ma już kaflowych piecy na dworcu PKP, ani w przedwojennych łódzkich kamienicach, w których mieszkała moja rodzina.
Z tego sentymentu trzymam w garażu kilka kafli z jakiegoś rozebranego w gdańskim Nowym Porcie pieca – nie bardzo wiem jeszcze, co z nimi zrobić, ale jakoś tak… żal tego przeszłego piękna – choć wiem, że nie było równoznaczne z wygodą, za to znacznie bardziej doceniane, niż dzisiejsze blaszane ustrojstwa.
Jeszcze chyba zdążę przed Gwiazdką coś napisać…

/A na zgierskich fotkach moja Matuś…

I jeszcze małe curiosum zgierskie- przy Rynku jest od dziesięcioleci zakład fotograficzny, w którym niewiele się zmienia, jeśli chodzi o spojrzenie na fotografowanych klientów. Co prawda postęp zawitał i tu – bo widac obróbkę cyfrową, ale nie mogłam się oprzeć i pstryknęłam przez szybę, żebyście i Wy mogli nacieszyć oczy tymi przepięknymi tłami i kompozycją ślubnych i nieślubnych fotografii }:-P Wiem, okropna jezdem…