Zaciszna 2a

with Brak komentarzy

Orłowo. Dawny kurort, dziś spokojna willowa dzielnica Gdyni.
Jedno z najpiękniejszych miejsc Trójmiasta, w którym zdarzyło mi się przez chwilę mieszkać, dawno, dawno temu.
Kiedy przed piętnastu laty poznawałam zakątki Orłowa „z marszu”, zapamiętałam pewien jesienny, rześki poranek…
Ulica Zaciszna. Niewielka droga prowadząca od Domku Żeromskiego w górę, w stronę lasu porastającego urwisko. Wtedy myślałam, że właśnie tamtędy wejdę na klif.
Mijając przerobione na szaro zabudowania dawnego Kurhausu marzyłam sobie, jak by to było – mieszkać w takim magicznym miejscu. Przedwojenne chatki z maleńkimi ogródkami przypomniały mi Kazimierz…
Uliczka kończyła się niebieską brzydką bramą, za którą rozsiadła się na zboczu pękata bryła peerelowskiego przybytku odzyskanego z Funduszu Wczasów Pracowniczych.
Dwupiętrowe bloczysko z balustradą z rur, rotunda – zapewne z pomieszczeniami gastronomiczno-rozrywkowymi. Na szczycie widniał spłowiały lekko napis:
DPW Zdrowie. Sanatorium chyba. Cóż. Miejsce i widok najlepsze z możliwych, ale przecież Gdynia nie jest uzdrowiskiem…
Skręciłam na ścieżkę prowadzącą wzdłuż ogrodzenia i obejrzałam sobie całość z górnego poziomu lasu.
Poranna cisza, ledwie słyszalny szmer Zatoki. Zrudziałe liście ścieliły chodniki i tarasy, z komina na dziwnym, przypominającym płytę gramofonową dachu, snuł się kuchenny dym.
Śniadanie dla kuracjuszy 🙂
Przypomniałam sobie wtedy dawne wczasy rodzinne w Międzywodziu i stołówkowe klimaty: kupony na posiłki, ścisłe przestrzeganie godzin, kawa zbożowa z mlekiem, pasta jajeczna i fajansowe dzbanki
z emblematem FWP. Czy jakoś tak.
Okazało się, że ośrodek ma boczne furtki, żeby bliżej było na klif. Jakieś dwie panie, najwyraźniej lubiące poranny rozruch, zeszły schodkami w kierunku plaży.
Poszłam dalej i wrażenia estetyczne, jakich doznałam na samej górze, na skraju orłowskiego urwiska, na zawsze wryły mi się w pamięć, wiążąc się mimowolnie z tym mijanym wcześniej miejscem.
Później przeprowadziłam się bliżej centrum i w Orłowie bywałam rzadziej, ale cały czas byłam przeświadczona, że ten ośrodek jakoś tam prosperuje. W takim miejscu…
Kika tygodni temu zobaczyłam zdjęcia z jakiegoś forum eksploratorów miejsc opuszczonych.
Nie uwierzyłam własnym oczom.
Najpierw wybrał się na rekonesans Pe. A potem już poszliśmy razem.
Zobaczyłam trupa budynku. Rozkładającego się w bardzo szybkim tempie, jeśli wierzyć słowom Pe, który tydzień wcześniej zastał trochę mniejszą dewastację.
Dom Profilaktyczno-Wypoczynkowy „Zdrowie”. Napis nad wejściem całkiem jeszcze nowy, znaczy, już kapitalistyczny i po zmianie numerów telefonicznych na siedmiocyfrowe. Za to ten betonowo-gipsowy, wieńczący górny taras, poodpadał, niczym płaty skóry.
Brama i boczne furtki uchylone, przez posesję przemykają jakieś grupki młodzieży, pojedynczy fotoamatorzy. Wieczorem pewnie będzie gorzej – podobno nocują tu już bezdomni, a po śladach podpalenia i różnych dziwnych praktyk można wnioskować, że odbywają się tu libacje i mroczne rytuały.
Nic jednak nie może się równać z oznakami zwykłego, prymitywnego wandalizmu. Co za bezmyślna, zwierzęca uciecha – być może nadmiar testosteronu – każe niektórym przedstawicielom homo sapiens niszczyć cudzą, nie pilnowaną własność, ze szczególnym upodobaniem łatwo tłukących się rzeczy…
Sanatorium miało kiedyś dużo okien, szklanych drzwi, łączników i diabli wie, czego. Wszystko wytłuczone w drobny mak. No, z wyjątkiem tych gruntownie pomazanych sprejem.
Resztki mebli rozprute i wybebeszone, szafki jak po przejściu tornada, ramki z regulaminem pobytu poroztrzaskiwane w każdym kącie. Tony starych dokumentów i papierzysk usłały wypaczone od wilgoci parkiety. Same się tam nie rozsypały.
W chwili obecnej otwarto lub wyłamano chyba już wszystkie drzwi do wszystkich pomieszczeń.
(W temacie homo sapiens: w jednej z książek Musierowiczowej dwie nastolatki udają ankieterki zadając ludziom na ulicy pytanie: co byś zrobił, gdybyś dowiedział się, że twój sąsiad to homo sapiens? – W morde bym dał! – odrzekł krępy jegomość w dresie)

Oglądam dawne gabinety rehabilitacji, pomieszczenia biurowe, zaplecze magazynowe i kuchnię, do której schodzi się po kosmicznie zakręconych, stromych metalowych schodkach.
W magazynkach zostały resztki pościeli, zastawy stołowej (ze szlaczkiem i skrótem GS !!!), w biurach książki ewidencji wczasowiczów, wyciągi bankowe z 96 roku, raporty żywienia i – tak! kupony na posiłki w stołówce…
Układ budynku najwyraźniej projektowano z myślą o tych ważniejszych i mniej ważnych kuracjuszach, później mieli to być zamożniejsi i mniej zamożni.
Jedna strona korytarza miała widok na morze i łazienkę w gratisie, a druga strona leśne zbocze i małą umywalkę oraz wspólne kiblo-prysznice w luksferach.
Przy jednym z wyjść zabytkowe niemal, składane nosze tarasują drzwi, przewrócony sejf i skorupy naczyń dopełniają widoku tego zatopionego w oceanie szkła i śmieci Titanica.
Przykro patrzeć.
Wszyscy się zastanawiają, jak to możliwe, żeby w tak pięknym miejscu nie udał się postkomunistyczny biznes wczasowy. Jak to się stało, że właściciel porzucił budynek na pastwę wandali i bezlitosnego czasu…
A ja myślę, że to celowe działanie. Budowla była stara, ale powojenna (tzw. czyn 1000-lecia), więc miała prawo rozsypywać się potwornie. Szkoda komuś kasy na wieczne remonty, lepiej poczekać, jak ludzie i opady do reszty rozpieprzą całość i wtedy wywieźć gruz za miasto. A potem sprzedać to piękne miejsce pod ekskluzywne apartamentowce dla prezesów różnych ważnych korporacji. Któż by nie chciał wypić porannej kawy na tarasie z widokiem na orłowski klif?…

A tutaj wciąż działa strona internetowa i można zobaczyć, jak tam było jeszcze kilka lat temu…

Leave a Reply