Przenikanie

with Brak komentarzy

Każdemu, kto potrafi stawiać siebie w roli uważnego obserwatora własnej ścieżki życia, zdarzeń i towarzyszących im odczuć, zdarzyło się doświadczać wrażenia przenikania się jakichś równoległych rzeczywistości, bądź wspomnień z czasów zbyt odległych jak na przypisywany mu w dowodzie osobistym wiek. Wielu z nas kiedyś te odczucia upraszczało, nadając im etykietkę deja vu, choć nie bardzo rozumieliśmy, o co w tym wszystkim chodzi. A tak zwane bratnie dusze? Czy obce osoby, wobec których całą swoją świadomością odczuwamy dziwny stan rozpoznania, choć widzimy je pierwszy raz w życiu, nie wzbudzały w nas kiedyś popłochu i lęku adekwatnego do tego, jak głęboko tkwiliśmy w starych programach nieufności oraz ignorancji dla spraw odczuwanych intuicyjnie, niezrozumiałych dla chcącego WIEDZIEĆ wrzaskliwego umysłu ?…
Kiedy akceptujemy wszystko, co się nam przydarza, traktując to jako naukę i wskazówki, ufając przy tym, że Wszechświat prowadzi nas najlepszą w tym momencie drogą
i uważnie czytając pojawiające się znaki, mogą nam się zamanifestować niezwykłe historie, niezwykli ludzie i miejsca, do których z jakichś powodów należało dotrzeć.
W taki mniej więcej sposób ja dotarłam do Pokrzywnika, o którym pisałam w niedawnym poście.
Nie miałam co prawda poczucia, że już tam byłam, ale bardzo szybko pojęłam, że energia tego miejsca w danym momencie była zbieżna z moją, że ono przyciągnęło mnie, komunikując się z moim polem w sobie tylko właściwy sposób.
Jak już pisałam, niemal natychmiast znalazłam wspólny język z właścicielami domu, porozumienie całkiem bliskie wspomnianemu wyżej rozpoznaniu. Mówi się, że bratnie dusze (soulmates) w obecnych czasach z coraz większą łatwością znajdują do siebie drogę, a czas i przestrzeń zupełnie nie mają tu znaczenia. Chodzi o to, żeby podobne wibracje z tych wyższych zakresów wspierały się, uczyły nawzajem od siebie – przenikanie się tych energii wspaniale wzbogaca i wzmacnia nasze pola i zbiorową świadomość. Jeśli tylko odnajduję w sobie okruch radości i miłości w sercu, kontakt z innymi bratnimi duszami zwielokrotnia te odczucia.
Próbuję tymi parunastoma zdaniami oddać ulotne wrażenia, jakie moja świadomość zarejestrowała w zetknięciu z aurą domu Anety i Stefana, a w szczególności z twórczością gospodarza i jego niezwykłymi doświadczeniami życiowymi. Dwa dni to niewiele na poznanie choć zarysu tych historii. Kluczem chyba stała się moja wycieczka po okolicy
i zdjęcia charakterystycznych miejsc – między innymi pałacu w sąsiednim Maciejowcu i maleńkiej stacji kolejowej nad Zaporą Pilchowicką. Zanim Stefan zobaczył te kilka kadrów, zdążył podzielić się ze mną paroma faktami związanymi z domem w Pokrzywniku, z maciejowieckim pałacem i dworem, wreszcie z jego „poprzednim” życiem
w Warszawie. Nie będę ich zdradzać, bo Stefan zrobi to sam, mam nadzieję, że niedługo. Od pewnego czasu pracuje nad książką swojego życia, jak mówi z przekornym uśmiechem. „Kopia” będzie oparta na wielu wątkach autobiograficznych, w szczególny sposób przenikających się nie tylko na przestrzeni lat, ale w odniesieniu do równoległych historii różnych ludzi. Rzekłabym, że pozornie niezależne od siebie sprawy dzieją się synchronicznie, a nawet wbrew regułom dotychczasowego linearnego postrzegania czasu. Książka od początku pracy nad nią dedykowana jest dziadkowi Stefana, Janowi Kuruszy-Worobjewowi. Jak zdradził autor, dziadek zawsze był jego aniołem opiekuńczym, wiele lat po swojej śmierci w sowieckim łagrze.
Tu zatrzymam się na chwilę przy postaci Kuruszy-Worobjewa i jego profesji. Otóż dziadek Stefana był w międzywojniu uznanym nie tylko w Wilnie fotografem, przez lata prezesem Związku Fotografików tamże. Miał swój zakład w Wilnie, jego pasją była fotografia portretowa, chętnie wychodził na ulicę w poszukiwaniu natchnienia.
W domu Anety i Stefana w niektórych pokojach ściany zdobią udane prace pana Jana – nastrojowe portrety, martwe natury doskonałe w swej kompozycji.
Niezwykłe odczucie towarzyszyło chwili, kiedy na krótko przed wyjazdem położyłam przed Stefanem wizytówkę z nazwą mojej strony. Niecoinaczej.pl – przeczytał i uśmiechnął się – mój dziadek zawsze mawiał „a ja inaczej” o swojej fotografii, o postrzeganiu rzeczywistości. Hmmm… taka mała próbka przenikania. Podobieństwo słów, zbieżna profesja…
Mało brakowało, a nie obejrzelibyśmy wspólnie moich zdjęć z Maciejowca. Wystarczyłoby, żebym nie przełamała swoich obaw przed oceną i nie wyciągnęła przed wyjazdem aparatu – nie umówilibyśmy się wtedy na jesienną sesję Pokrzywnika, nie dostałabym do przeczytania pierwszej części „Kopii”…
Kiedy tylko Stefan zobaczył kadry z pilchowicką stacyjką PKP, powiedział „Przecież to są obrazy z mojej książki – tutaj zaczyna się cała opowieść, dokładnie na tym peronie”.
A potem były zdjęcia pałacu w Maciejowcu – tu również dzieje się opowieść, jako że Stefan w latach studenckich bywał tam gościem, kuracjuszem sanatorium w widokiem
na Śnieżkę, jak wspomina. Kolejne kadry komentował później, że są jak film poklatkowy układający się w jego głowie w narrację książki.
Zrozumiałam dokładnie, co miał na myśli, kiedy przeczytałam przesłany mi pierwszy fragment „Kopii”.
To prawda – garść pokazanych tu zdjęć rzeczywiście obrazuje retrospekcję narratora i bohatera. Nie mam pojęcia (i godzę się z tym, że tak jest), jak to się stało, że w czasie mojej wyprawy do Maciejowca zwróciłam uwagę na te, a nie inne szczegóły – od gąszczu starych rododendronów począwszy, przez kolumnadę wejścia, potrójne okno
ze starą żaluzją, skończywszy na przytłaczającym kartuszu z herbem, wieńczącym ogrodową fasadę pałacu. I dlaczego nagle wieczorem zapragnęłam pojechać nad Zaporę Pilchowicką… Wtedy jeszcze nawet nie znałam tych miejsc z opowieści Stefana. Kolejna egzemplifikacja przenikania…
A z czytaniem pierwszej części „Kopii” też zdarzyła się magiczna historia. Ponieważ od dzieciństwa mam wielki szacunek i słabość do książek w klasycznej, papierowej wersji, staram się czytać z druku, nie z ekranu. Dlatego też wydrukowałam sobie przesłany materiał i postanowiłam przeczytać uważnie i odświętnie. Pchnęło mnie do Sopotu. Zaparkowałam przy sopockich kortach tenisowych, przespacerowałam się plażą przed Grand Hotelem i teatrem Atelier, po czym siadłam w letnim ogródku Zatoki Sztuki i celebrując popołudniową kawę, zaczęłam czytać. Wiecie, jak to jest czuć ciary w obcowaniu z czymś nienamacalnym, a wchodzącym z naszą energią w rezonans? Pierwsze strony opowiadały o podróży Stefana z Warszawy na „koniec świata” którym wtedy był dla niego Maciejowiec. Ledwie zdążyłam się nacieszyć opisem stacyjki przy zaporze,
z kartek niczym transatlantyk wypłynął ku mnie sopocki Grand Hotel i plaża, od której autor rozpoczynał każdą swoją wizytę na Wybrzeżu – w Oliwie mieszkała jego chrzestna matka. Zaraz potem pojawiło się wspomnienie sześciolatka z kortów w Sopocie – jedno z nielicznych związanych z postacią ojca, który wcześnie odszedł. Rodzice Stefana byli częstymi gośćmi nadbałtyckiego kurortu. Jak się okazało z dalszej lektury – nasz bohater najprawdopodobniej został poczęty podczas wakacji rodziców i ich pobytu
w Grandzie.
Jak tu nie odczuwać radosnego zdumienia przenikaniem się tych historii, siedząc dwieście metrów od Grandu, na plaży – i niespodziewanie odnaleźć w lekturze dokładnie to miejsce, tyle że sprzed czterech dekad…
Nie omieszkałam po powrocie do domu donieść autorowi, co mi się przydarzyło – i że dzisiaj na piasku przed Grand Hotelem stoi sezonowy pawilon Starbucks.
Taki znak czasów.
Tymczasem pozostałam z okrutnym niedosytem na tle przerwanej lektury – szanując twórcze zmagania autora cierpliwie czekam na dalszy ciąg „Kopii”…