Pokrzywnik 11

with Brak komentarzy

Jedna z tych wiosek, które na mapie stanowią zaledwie punkcik lub cienką kreskę, sugerującą, że jest tam ulica. Można by rzec – osada będąca przedłużeniem sąsiedniego, większego nieco Maciejowca.
Niedzielne, późne popołudnie – majowy upał trwa w najlepsze. Za kolejnym zakrętem stromej drogi widać już odmalowaną ścianę starego wiejskiego domostwa –
mury w odcieniu o ton bledszym od skrzydła bielinka wygrzewają się w złotopomarańczowym świetle zachodu, kontrastując z dostojnym starym drewnem szachulca w kolorze cukru trzcinowego.
Pierwszym wrażeniem, które koduję w pamięci, jest Otwartość – gospodarstwo nie ma bramy ani płotu zazdrośnie strzegącego prywatności. Zamiast dzwonka u furtki –
lekkie szczeknięcie czarnego psa, ciekawie wystawiającego łeb przez okno na piętrze.
Po chwili na kamiennych schodkach w obramowaniu drewnianych drzwi i winobluszczu pojawia się wysoka, uśmiechnięta postać. To Aneta Gieysztor, pani domu.
Pierwsze wrażenie jest tylko jedno. A ten dom i jego właściciele – w skali od 1 do 10 – jedenastka! Zarazem numer posesji, magiczna, mistrzowska liczba…
Przyjmuję ciepły uścisk ręki pani Anety i już czuję, że ją znam. Słowa płyną same, gładko i bez zastanawiania się. Nagła potrzeba zwracania się po imieniu przyjęta zostaje
jak coś oczywistego – również przez pana domu, który pojawił się razem z suczką Teą. Stefan ma dobre spojrzenie, łagodność i spokój dojrzałej duszy – i nazwisko,
które w niedobrych czasach komunizmu dla niektórych brzmiało jak prowokacja.
Oboje serdecznie zapraszają na obiad – na który nawiasem mówiąc spóźniłam się niewybaczalnie, i przy okazji opowiem, co mnie zatrzymało, bo to całkiem „kwantowa” historia…
Dom od razu otacza mnie swoją aurą, ze wszystkich stron napływają wrażenia, wrażenia…
Trudno skupić się na jednym konkretnym temacie, na jednej rzeczy – kształty przedmiotów, mebli, gra światła, zapachy ziół i kwiatów, skrzypienie drewna, dotyk miękkiego lnu nakładają się na siebie jak warstwy królewskiego tortu, jak wątki szlachetnej tkaniny, jak sekretne składniki starej receptury na eliksir dobrostanu… Wszystko w niezwykłej koherencji z otaczającą Naturą.
Odurzona doznaniami, pozwalam nakarmić się wegetariańskimi pysznościami w otwartej letniej kuchni przy wielkim stole z blatem ze starych, grubych desek, pięknie wyżłobionych przez czas. Poznajemy się przy lekkiej konwersacji ciekawych siebie wzajemnie ludzi. Delektuję się niebiańską botwinką i muzyką przyrody, z przewagą sekcji świerszczy, jak to przed zachodem… Wiem, że o świcie swój koncert dadzą łąkowe i leśne ptaszyny. Nie mogę się doczekać!
Gospodarze po wyjeździe dużej grupy weekendowych gości wydają się odprężać – pojedynczy gość, w dodatku czujący się coraz swobodniej, to prawie jak wolna chata…
Stefan korzystając z tej przerwy oprowadza mnie po wszystkich zakątkach domu, nie wyłączając prywatnej biblioteki. Pokój po pokoju, poznaję charakter domu i historię przedmiotów, które nieprzypadkowo tu trafiły – od starych mebli, podarowanych dębowych łóżek aż po kamienne gzymsy uratowane z pożaru maciejowieckiego pałacu
i pamiątkowe ryciny, mapy i zdjęcia z rodzinnego archiwum. Każda rzecz ma swoją duszę, każda opowiada osobną historię, a wszystkie są piękne, zabawne i słodko-gorzkie.
Stefan ma oko i dobrą rękę do przywracania meblom życia – nieważne, drugiego czy trzeciego – choć często w innych funkcjach. Część stolarki w domu wykonał sam, wykorzystując na przykład stare deski stodoły. Wielkie rodzinne dwa stoły w obydwu kuchniach to też dzieło gospodarza. Stefan ze skromnością i spokojnym wdziękiem przyjmuje komplementy, które – jak mniemam – nie tylko mnie cisną się w obfitości wręcz niestosownej, jak na pierwsze spotkanie. Pewnie już do nich przywykł –
tylu gości się tu przewinęło, większość z naturalnym wyczuciem piękna i klasy, instynktownie odnajdująca takie miejsca, jak Pokrzywnik.
Pokój, który gospodarze wybrali dla mnie, przerasta moje skromne oczekiwania. Pełne smaku i prostoty połączenie wibrującej światłem przestrzeni poddasza z szorstką urodą lnu i bawełny i ciepłą patyną drewna daje efekt niezwykłej harmonii. Do tego wiekowe, zadbane meble, cudownie komfortowa pościel, interesujące lektury na wyciągnięcie ręki – dbałość o gościa i niewymuszony styl wyglądają z każdego kąta. W całym domu nie ma prawie w ogóle plastiku i – jakie to piękne – ani jednego telewizora. Za to książki mieszkają wszędzie!
Okien poddasza można nie zasłaniać – bo kto by do nich zaglądał z tych spokojnych połaci łąk i drzew.
Przez otwarte okiennice wpada ciepły, letni oddech nocy i subtelne rubato żabiej kołysanki…
Zmęczona, szczęśliwa, oszołomiona mnogością wrażeń całego dnia (jechałam tu aż spod Bystrzycy Kłodzkiej, po drodze fotografując kilka miejsc i wplątując się na trzy godziny w nieprawdopodobną „podróż sentymentalną”) zasypiam, pozostawiając przy poduszce przeczytaną do połowy książkę. To „Mój Pianista” autorstwa Stefana Gieysztora. Czy wspominałam, że gospodarz jest pisarzem? Moja rozpoczęta lektura to zapis wrażeń Stefana z planu zdjęciowego „Pianisty” Polańskiego – jak sam autor twierdzi, zabawa w film. Stefan był dublerem Adriena Brody…
O świcie, jak się spodziewałam, budzi mnie cała orkiestra, jaką Matka Natura mogła nakłonić do współdziałania tak wczesną porą – „Ptasie radio” przy tym to preludium!
Do chóru ptasich treli, kląskań i dzwonienia dołączyły świerszcze, których wieczorne jam session nie pozbawiło resztek energii. Nad całą tą harmonią dźwięków rozbrzmiewa niekiedy, niczym buczenie syreny nad transatlantykiem – donośny ryk krów z nieodległej łąki. Zupełnie jak w muzyce jazzowej – jest „dum dum”, jest „dzyń dzyń” (cytując Leszka Możdżera 😉 – a tę delikatną osnowę rozdziera od czasu do czasu ostrze dźwięku trąbki.
Przed siódmą rano dom jest odświętnie pusty i cichy – w sam raz na doświadczanie własnej świadomości w każdym drobiazgu, na mały spacer w głąb swojego Ja.
Pysznie smakuje woda prosto z kranu, z przydomowej studni. Jeszcze chłodne od niedawnej rosy kamienne stopnie prowadzą prosto na zielony dywan. Niekoszona trawa rozkosznie dotyka bosych stóp, dmuchawce ocierają się o nagie łydki, opadające płatki przekwitłej jabłoni łaskoczą odkryte ramiona…
Witam się ze Słońcem długo i zachłannie, wrastając w Ziemię i wzrastając z niej – czuję złotą, wspaniałą energię tej maleńkiej Krainy Błogostanu pod numerem 11.
A potem unosi mnie nad trawą pasiasty, barwny hamak pod rosochatą jabłonią. Taki mój kwantowy, osobisty odrzutowiec…
A jeszcze potem, nakarmiwszy ducha, nieśpiesznie zmierzam ku wielkiej kuchni, gdzie krząta się już Anetka – bez wątpienia wirtuoz w tym obszarze domu. Z przyjemnością obserwuję jej zwinne, szybkie ruchy, a każdy przemyślany i potrzebny. Furkocą co chwila drzwi starej malowanej komody i przepastnej szafy, w której wnętrzu drzemie biała porcelana i rozmaite szkło, własnym brzękiem mile obudzone i natychmiast łaknące solidnej porcji śniadania. Dudni wieko kufra, kryjącego mnóstwo przydatnych w kuchni spraw – w chwilach wolnych od gotowania ulubione miejsce gospodyni na „administrację”. Często widać Anetę siedzącą na kufrze opartą o ścianę, z kolanami pod brodą,
jak mała dziewczynka – palce zwinnie prześlizgują się po wirtualnej klawiaturze telefonu, odpisując na wiele, wiele wiadomości od przyjaciół, znajomych, gości – stałych, niestałych i potencjalnych. Myk! I kolejne „apetyczne” zdjęcie z IPhone’a ląduje na facebookowym profilu Pokrzywnika 11.
A tymczasem w piekarniku „dochodzą” własnej roboty orkiszowe bułeczki z ziarnami, tak prawdziwe i sycące w zestawieniu z rozmrażanymi w marketach dmuchańcami,
że nawet unikając na co dzień pszennego pieczywa, z przyjemnością i z intencją „na zdrowie” można pochłonąć co najmniej jedną, z dodatkiem bezcukrowych powideł
z dojrzałych węgierek czy domowego masła orzechowego. To naturalne, że większość produktów na stole jest produkowana z miłością i pasją przez Anetkę. Już legendą obrosło w sieci określenie „Słoica Polski” – to piwniczna spiżarnia Pokrzywnika, ma swoje logo na przetworach i słusznie zasługuje na to miano nadane przez brata gospodyni. Jednego sezonu trafiło tu 1100 słoików z rozmaitą zawartością!
Samo śniadanie, zwłaszcza jeśli trafi się liczniejsze grono gości, jest fantastyczną celebracją poranka i może przeciągnąć się od dziewiątej do jedenastej choćby! Stopniowo, jak znika ze stołu kolejna porcja smakołyków, pojawiają się filiżanki kawy, kubki z herbatką ziołową, każdemu wedle potrzeb – a pomiędzy nimi zdarzają się mniej lub bardziej zaczytane wydania książek, o których akurat mowa przy stole. Pierwszego poranka razem z egzemplarzami „Creme de la Kreml” Radziwinowicza i „Wanny z kolumnadą” Springera pojawiło się przy stole dwóch rowerowych entuzjastów z Warszawy, którzy poprzedniego wieczora stanęli przed zamkniętymi na głucho drzwiami sąsiedniego gospodarstwa „gościnnego” gdzie mieli zarezerwowany i opłacony nocleg. Co było robić – moi gospodarze przygarnęli chłopaków na jedną noc, choć zazwyczaj nie rezerwują jednodniowych pobytów.
Po odjeździe panów Aneta kończy korespondencję – między innymi na temat wywiadu dla jednego z blogów z kategorii „inne życie”, w którym miałaby opisać swoją i Stefana wiejską fascynującą egzystencję. Chowa telefon do kieszeni i wskazując na stertę naczyń do zmywania, woła dziarsko do męża:” Stefanku, no to wracamy do naszego „innego życia”! Ja idę zmienić pościel i załadować pralkę, Ty ogarniasz zmywanie i łazienki.” W opustoszałym chwilowo Pokrzywniku zaczyna się dzień gospodarczy.
-Co jemy na obiad? – planuje szefowa kuchni, ciesząc się na domowy, prosty posiłek we trójkę – Może tak zielone szparagi, ziemniaczki z koprem i jajo sadzone?
Nie wiem, skąd wiedziała, że od tygodnia „chodzą” za mną młode kartofelki z jajkiem… -A maślanka albo kefir do tego się znajdzie? – pytam z nadzieją pustynnego wędrowca widzącego w dali oazę. Maślanka dopisana do listy zakupów na rynku w Jeleniej.
Zachęcona opowieściami Stefana postanawiam przejść się do Maciejowca, obejrzeć stary dwór i pałac. Na Dolnym Śląsku niemal w każdej wiosce jest jakiś dwór lub pałac – w niektórych, nawet po dwa lub trzy. Tutaj najpierw był dwór – coś na kształt masywnej wieży mieszkalno-obronnej, z czasów, kiedy wielu tytułowało się rycerzami.
Dużo później powstał pałac, z którym w niezwykły sposób splatają się życiowe losy mojego gospodarza Stefana – ale to odrębny temat, osobna opowieść, garść zdjęć…
Po powrocie zastaję w kuchni obfitość warzywno-owocowych zakupów. Na parapecie pysznią się pomidory, z rondelka wystawiają zielone główki szparagi, koperek rozsiewa swój aromat z kącika przy oknie, a na sicie – lśniące czerwienią, pachnące truskawki. Te ostatnie zjemy na deser – dla mnie pierwsze w tym sezonie.
Każdy chyba ma wśród wspomnień z dziecięcych wakacji prosty, najlepszy na świecie smak młodych ziemniaczków z maślanką czy zsiadłym mlekiem. Nasz „domowy” obiad na świeżym powietrzu upływał początkowo w ciszy przerywanej błogimi westchnieniami , pomrukami zadowolenia i chrupaniem świeżej sałaty prosto z warzywnika. Dopiero przy truskawkach popłynęły fale słów wdzięczności za tak pyszne dary Natury i za pracę Anetki. Deser skończył się czytaniem przez Stefana wzruszającej poezji przyjaciółki jego Matki – niezwykłej kobiety, której prawniczy umysł uzupełniał się z kreatywną, wrażliwą duszą.
Upalne popołudnie dobiegało końca. Każde z nas zajęło się własnymi sprawami i odpoczynkiem. Nie jestem pewna, czy zdołam uwiarygodnić niektórym czystą, wysoką energię tego miejsca pisząc o własnych odczuciach wibracji i doświadczeniach z osobistym kryształem, który w niepewnych, rozbudzonych dopiero dłoniach zmieniał się w wahadło odczytujące potencjał mojego własnego pola. Tam działało to ze zwielokrotnioną mocą, wywołując łzy wzruszenia. Kto jest otwarty, ten pojmuje, co można wtedy poczuć. I jaką radość i miłość czuje się, gdy wyrażone przy tym intencje zaczynają się spełniać już za dzień –dwa…
Kiedy we trójkę z Anetą i Stefanem siadaliśmy następnego poranka do ostatniego wspólnego posiłku, miałam w sobie spokojny, delikatny cień smutku z powodu konieczności wyjazdu, acz z niezachwianą świadomością nieuchronności powrotu tutaj. Ta myśl od razu zamanifestowała się konkretnymi jesiennymi planami, jak tylko wspólnie obejrzeliśmy zdjęcia, które zrobiłam dzień wcześniej. Powiem tylko, że w październiku ma być w Sudetach przepięknie!
Nigdy wcześniej nie miałam odwagi natychmiastowego otwierania serca na nowych ludzi, nowe sytuacje i miejsca. Moja prawie dwutygodniowa podróż w pojedynkę wniosła wiele światła i zrozumienie znaczenia drogi. To dało mi ogromną ufność , że dzieje się to, co najlepsze TERAZ i pozwoliło bez obawy o ocenę wyrazić miłość do tego pięknego miejsca, do którego najwyraźniej moja dusza chciała przyjechać – i do tej pary pięknych ludzi, w których prawdopodobnie rozpoznałam kogoś z innego życia, może z równoległego czasu.
Nic nie dzieje się przypadkiem. Ruszyłam dalej, do Poznania, nad Strzeszynek , na Enter Festival – nieprzypadkowo spotkać kolejne bliźniacze dusze…

Dom Gościnny Anety i Stefana Gieysztorów – Pokrzywnik 11