Marcinowe Święto…

with Brak komentarzy

Nawet całe dwa dni świętowania…
Osobisty kuzyn mego ślubnego postanowił po męsku rozstać się z szeroko pojętą wolnością i dobrowolnie złożył głowę w małżeńskie jarzmo, wypowiadając sakramentalne „tak” w słoneczne sobotnie popołudnie, w obecności trzech ojców koncelebrantów oraz – tak na oko – 150 świadków zajścia…
Wszyscy w rodzinie niepokoili się, że ten śpiewający wagabunda, ten artysta-polonista o poczciwym, złotym i kochliwym sercu będzie bardzo długo i ostrożnie szukał tej jedynej – a tu miłość przyszła jak huragan, zmiatając po drodze wszystkie „ale” , ścieląc jasny, szeroki gościniec w jego sercu na tę nową, wspólną wędrówkę.
I oto weszła z nim na tę drogę… przepraszam, wbiegła tanecznym krokiem, kozłując po drodze piłkę do kosza GRACJA – dziewczyna, która świetnie potrafi uosabiać swe imię. Do tego matematyk – umysł na tyle ścisły i analityczny, żeby naszego artystę w ryzy codzienności ująć. Wystarczyło kilka prostych działań arytmetycznych: dodać biedaka do zbioru swoich podbojów, mnożąc przy tym kuszące propozycje na wspólne dzielenie przyszłego życia. Wynik działania zaskoczył oboje do kwadratu. I wcale się nie zdziwię, jeśli niedługo postarają się wyciągnąć z tego jakiś pierwiastek…

Odbiegłam z tą matmą nieco od tematu zasadniczego, to jest Marcinowego świętowania, które nam się zaczęło już w piątek wieczorem, jako że Marcin postanowił spędzić ostatni wieczór wolnego stanu na łonie rodziny, które w tym przypadku uosabiał nasz kuchenny stół oraz mój hasbend, który – jak bratu – nigdy kuzynowi nie odmówił pomocy w żmudnej czynności osuszania szkła z wysokooktanowej zawartości.
Traf chciał, że na Dolnej znów było ognisko, oficjalnie ostatnie w tym sezonie letnim. Wcisnęliśmy chłopakowi gitarę pod pachę i jazda! Nie chciałabym przesadzić, ale wydaje mi się, że Marcin swoim graniem, śpiewem (oraz osobowością ofkors 🙂 zrobił wrażenie na Dolnej. Tym bardziej, że biesiada z powodu deszczu przeniosła się do Jose i Basi, dwojga wspaniałych sąsiadów, z otwartymi dla dobrych ludzi sercami oraz domem, ciepłym i przytulnym. Siedziałam przy kuchennym stole (gdzie, jak nie w kuchni, najlepsza zabawa?), otoczona gromadą roześmianych, życzliwych mi osób, wsłuchana w aksamitne gitarowe pasaże, obserwowałam, jak cichną głosy i w oczach pojawia się błysk zdumienia, może oczarowania chwilą, muzyką, talentem tego obcego, a przecież już swojego chłopaka… i pomyślałam, kryjąc nagłe, dziwnie przyjemne łzy pod powiekami, że nie powinnam w tej chwili prosić Los o nic więcej, kiedy proste szczęście wibruje w tym miejscu złotym światłem, jednocząc ludzi, którym dobrze mieszka się obok siebie…
Dodam tylko, że spuchłam z dumy we wszystkie strony (jakby to moja zasługa była, że kuzyn męża ma talent 🙂 i na fali tego uniesienia dotarłam na ślub Marcina i Gracji, zapominając ze wzruszenia, czego chciałam im życzyć (gula w gardle, no!), pstrykając aparatem setki zdjęć i knocąc większość z nich.
A przecież chciałam im właśnie życzyć tego prostego, codziennego szczęścia, co smakuje, jak chleb z masłem – najlepiej na świecie!

„Ten pan i ta pani są na siebie skazani” – Sztaudynger (z archiwum G. i M.)

Marcin śpiewa dla żony na swoim weselu…

A to komplet, który osobiście dla Młodej Pary wydziergałam: gorsecik, w który wkłada się życzenia oraz torebusię na bileciki ze znakiem wodnym tudzież kupony lotto 🙂

/Jeśli ktoś ma ochotę odwiedzić stronę Marcina, to proszę:
Marcin Skrzypczak – Artystyczna Strona Domowa
Może to zdopinguje go do aktualizacji strony !!!


(foto ze strony Marcina)

Leave a Reply